Wywiad z Carlą Mori!

Jakie popołudnie nazwę idealnym? Takie, które spędzam w doborowym towarzystwie – zielona herbata, Beatlesi i ona – kobieta, która nie boi się poruszać kontrowersyjnych tematów, pisze tak, że przy jej opowieściach można się zatracić, a poczuciem humoru, dystansem do siebie oraz niezwykłą dojrzałością po prostu ujmuje. Przed Wami autorka powieści „Krew, pot i łzy” – Carla Mori!


Gdybyś miała przedstawić się czytelnikom Kreatywy jednym zdaniem,
co byś o sobie powiedziała?

Carla Mori jest kobietą.

Gdybym dostała kolejne zdanie, mogłabym dodać, że matką, żoną, kucharką, sprzątaczką, fanatyczką czytania, choleryczką i bardzo rozważną romantyczką.

Pewnie nie będę oryginalna, ale zapytam – dlaczego Carla Mori,
a nie po prostu Magdalena Ś.?

Faktycznie, to jest najczęściej pojawiające się pytanie. Zatem odpowiem, jak zwykle: przyjęłam pseudonim, ponieważ takie moje autorskie prawo 🙂 Nie jestem pierwszym twórcą, który się na to zdecydował i zapewne nie ostatnim. Moje prawdziwe nazwisko wydaje mi się co najmniej „małookładkowe”, poza tym chyba każda kobieta chciałaby czasem stworzyć sobie takie alter ego – ja już swoje mam 🙂 Od razu może odpowiem też wszystkim tym, którzy myślą, że to taki chwyt marketingowy, albo, że wstydzę się treści swojej książki. Nie, kochani. To nieprawda. Oczywiście byłabym niezmiernie szczęśliwa, gdyby dzięki obcobrzmiącemu pseudonimowi moja powieść sprzedała się w milionowym nakładzie, ale póki co żyjemy w trochę innej rzeczywistości i bez względu na to, jak się podpiszę, z tantiem mogę najwyżej postawić mężowi dobry obiad w restauracji 🙂

A treść „Krwi…” nie jest wcale tak obrazoburcza, jak może się z pozoru wydawać i nie uważam, żeby ktoś mógł poczuć się urażony jej lekturą. Tym bardziej nie muszę się chować za zmyślonym nazwiskiem. Zwłaszcza, że to prawdziwe bardzo łatwo odszukać, a moje zdjęcie pojawia się w Sieci częściej niż okładka powieści 🙂

Czytałam, że „Krew, pot i łzy” to nie jest Twoje ostatnie słowo,
jakie więc będzie następne?

Czego ode mnie oczekujesz? Tytułu? Streszczenia?

A tytułu nie wymyśla się na końcu? 😉 Zdradź czytelnikom choć gatunek, krótki zarys fabuły, cokolwiek, co zaspokoi ich ciekawość.
Moje tytuły pojawiają się, jako pierwsze 🙂 W porządku, zatem jeśli tylko ukończę swoje drugie dzieło i oczywiście znajdę dla niego wydawcę, to będziecie mogli sięgnąć po kolejną powieść grozy pióra Mori – „Kostuszkę”. Tym razem spróbuję zawrzeć w niej więcej horroru niż kryminału, ale jak będzie – czas pokaże. Jest oczywiście kolejna tona notatek, zarys fabuły i bohaterowie, ale nauczona doświadczeniem, niczego już nie zakładam z góry 🙂 Obecnie powieść powoli dojrzewa. Mam nadzieję, że zakwitnie wiosną 🙂

To znaczy, że „Krew, pot i łzy” to miał być przede wszystkim horror z domieszką kryminału, a nie na odwrót? Pomysł ewoluował w trakcie pisania, czy po prostu Twoi bohaterowie mieli inny pomysł na siebie i swoje życie?
Moi bohaterowie to silne charaktery. W którymś momencie całkowicie odebrali mi funkcję decyzyjną i zupełnie wykluczyli mnie z prowadzenia fabuły. Oczywiście zanim do tego doszło, ewoluował sam pomysł. Pierwotnie „Krew…” miała być horrorem o monterze magicznych wykładzin.

Magiczne wykładziny? Skąd ten pomysł?
Och, to długa historia. W skrócie: jeśli jesteś ciężarną „filolożką” na obczyźnie i poddajesz się właśnie hormonalnej burzy, to nie stawiaj retorycznych pytań swojemu mężowi, który kocha się w tanich horrorach, bo może z tego wyjść powieść 🙂

Masz zatem imponującą (i ciut przerażającą, przyznaję) wyobraźnię! Od zawsze chciałaś pisać, czy w przeszłości miałaś inny pomysł na siebie?
Miałam mnóstwo pomysłów! Jako dziecko uczyłam się tańca, później poszłam do szkoły muzycznej, do klasy fortepianu. Stamtąd trafiłam do kilku chórów, w tym jednego jasnogórskiego (!). W „nastolęctwie” zajęłam się śpiewaniem na poważnie, mam nawet pewne osiągnięcia na tym polu, ale wiedziałam, że z wokalistyki niewiele mi przyjdzie – mam za krótkie nogi i zbyt ciemne włosy 🙂 W liceum zakochałam się w ruszczyźnie i wtedy po raz pierwszy przyszło mi na myśl wystartowanie na studia filologiczne. Ostatecznie, głównie z przyczyn ekonomicznych, zdecydowałam się zostać w Częstochowie i podjęłam studia na filologii polskiej – z miłości do języka i literatury. Uważam, że mogłabym być niezłym nauczycielem, ale widocznie los chciał inaczej. Tuż po dyplomie wyjechałam do Anglii, nawet przez chwilę byłam wychowawczynią w polskiej szkole, ale ostatecznie zajęłam się swoją własną latoroślą, a w międzyczasie napisałam powieść. Teraz mieszkam w Szkocji i staram się nie planować swojej przyszłości. Pożyjemy – zobaczymy.

A nie myślałaś nigdy o aktorstwie? Wiesz, przypominasz laureatkę Oskara, Jennifer Lawrence, spokojnie mogłabyś obok niej pojawić się na czerwonym dywanie 😉
Przypominam Lawrence? Jej, to chyba najlepszy komplement, jaki w życiu słyszałam! Dziękuję. Nie, aktorstwo to chyba nie moja bajka. Prędzej musical albo operetka. Niestety z czerwonych dywanów pozostają mi tylko kościelne wykładziny 🙂

Zatem zaproponuję Ci inną rolę, którą już sporo osób Ci przypisało – masz nadzieję zostać polskim Danem Brownem?
Wolałabym „Mastertonem w spódnicy” 🙂 O Brownie pomyślałam dopiero, kiedy mój wydawca użył tego porównania. Sama nie śmiałabym się postawić z nim w jednym szeregu, ale to zestawienie faktycznie pojawia się dość często. Nie zależało mi, żeby naśladować „Kod Leonarda da Vinci”, ani skopiować jego fabułę. Chciałam napisać coś, czego w Polsce jeszcze nie było, ale widocznie wszystko gdzieś już było 🙂

Miałaś obawy, że książka zostanie źle odebrana przez niektóre środowiska? Bądź co bądź, uderzasz nieco w kościół, brutalnie portretujesz szarą rzeczywistość Częstochowy, a do tego z nutą ironii opowiadasz o studentach polonistyki.
Nie o studentach, tylko o budynku, w którym przyszło im się uczyć 🙂 Oczywiście miałam obawy, ale pojawiły się one dopiero, kiedy podpisałam umowę z wydawcą. Wcześniej cała ta przygoda z powieścią była dla mnie zupełnie odrealniona, chyba po prostu nie wierzyłam, że ktoś mnie wyda, a książka trafi do księgarń. Faktycznie niektóre środowiska mogą się poczuć dotknięte, choć moim zdaniem zupełnie niesłusznie. Mam tu na myśli, że daleka jestem od atakowania samej religii, a przywary kleru nie są chyba dla nikogo tajemnicą. Częstochowę sportretowałam po trosze tak, jak ją widzę, a po trosze tak, jak wymagała tego fabuła. Wszyscy, którzy mają mi to za złe, powinni najpierw przyjrzeć się swojemu miastu i zrobić uczciwy rachunek sumienia. Wystarczy przejrzeć w sierpniu częstochowskie tablice na facebook’u, żeby poczuć „ducha miasta” 🙂

A nie czujesz się nieco rozczarowana, że książka nie wywołała większej burzy? Kontrowersje są zawsze w cenie, ostrzejsze i głośniejsze dyskusje na pewno zapewniłyby „Krwi…” solidny rozgłos.
Rozczarowana nie, nawet trochę się cieszę, że nic takiego się nie stało – nie wiem, jak zniosłabym nagonkę, jaka towarzyszy zwykle kontrowersjom wokół kościoła. Z drugiej strony, nie mam pewności, że ktoś tego nie odgrzebie za pięć czy dziesięć lat. Na pewno przyjemnie byłoby sprzedać dziesiątki tysięcy egzemplarzy swojej powieści, tylko że burza wokół tematu wcale nie gwarantuje wzrostu sprzedaży. Wręcz przeciwnie, jeśli sławny Pan, który pozywa celebrytów za obrazę uczuć religijnych, zainteresowałby się moją książką, to pewnie od razu zażądałby wstrzymania dystrybucji.

Póki co, muszę się zadowolić banem ze strony większości częstochowskich mediów 🙂

Właśnie chciałam o to zapytać – nie boli Cię, że jesteś jedną z niewielu osób piszących o Częstochowie, a i tak miasto w żaden sposób nie zadbało o promocję Twojej powieści? Wiadomo, że nie masz w CV pracy w lokalnym dzienniku albo w Urzędzie Miasta, jak ci, których u nas usilnie reklamowano, ale przecież swoją powieścią dokładasz jakąś cegiełkę do promowania miasta w kraju i poza nim.
Boli, nawet bardzo. Ale widocznie miasto, choć z „czerwonymi” u władzy, musi i chce pozostać w zgodzie z klasztorem. Może w mojej literackiej fikcji było jednak trochę prawdy o częstochowskich urzędnikach 🙂 W każdym razie uważam, że to nie fair, że w lokalnych gazetach pisze się o tym, jaka pielgrzymka wchodzi dziś do miasta, a nie pisze o tym, że Vader gra koncert, albo Mori podpisuje książkę. Na szczęście nie mnie to roztrząsać, a „Krew…” znalazła czytelników również poza Częstochową.

Nie żałujesz zatem, że nie osadziłaś akcji w innym miejscu? Ot, choćby w Wielkiej Brytanii, gdzie obecnie mieszkasz?
Nie, ponieważ jaka by nie była, Częstochowa to wciąż moja mała ojczyzna. Tutaj się wychowałam i spędziłam większość życia. To miasto znam i kocham, tutaj wracam. Najwygodniej mi prowadzić bohaterów ulicami, które dobrze pamiętam. Poza tym za granicą nie mają takich wielkich ośrodków kultu, jak w Polsce 🙂 No, jest Watykan, ale tam nigdy nie byłam.

Mnie pozostaje tylko się z tego cieszyć, bo mało tej naszej Częstochowy w literaturze. A czy spodziewałaś się takiego zalewu pozytywnych recenzji swojej powieści? Kiedy zagłębi się w większość z nich, da się zauważyć, że – w przeciwieństwie do wielu młodych debiutantów – uniknęłaś fali krytyki. Przynosi to ulgę, motywuje?
Szalenie! Nie dalej jak wczoraj znalazłam przychylną recenzję na portalu Paradoks i, nie żartuję, popłakałam się ze wzruszenia. Nie do końca rozumiem ten fenomen i mam nadzieję, że ta fala pozytywnego odbioru powieści nagle się nie skończy. Do dziś jeszcze nikt nie zmieszał mnie z błotem, nawet Kreatywa, której szczególnie się bałam 🙂 Czasem zarzuca mi się, że tekst jest pisany „pod publiczkę”, albo że dialogi są słabe, ale generalnie więcej wymienia się zalet niż wad powieści. Serdecznie dziękuję recenzentom 🙂 Teraz za to pojawiły się nowe obawy: o to, że wyczerpałam już kredyt zaufania, jakim obdarza się debiutantów i drugi tytuł poniesie klęskę.

Na pewno oczekiwania będą większe niż wobec debiutantki, ale też nabrałaś pewnego doświadczenia, które może okazać się bezcenne. W związku z tym czy teraz, kiedy od Twojego debiutu minęło już trochę czasu, oceniasz pozytywnie swoje wybory dotyczące powieści? Mam tu na myśli tytuł, fabułę czy okładkę, ale także wydawcę, sposób promowania książki itd.?
Na sposób promocji nie mam wielkiego wpływu, to rola wydawcy. Okładka to według mnie strzał w dziesiątkę, jeszcze raz wielkie dzięki dla Anny Damasiewicz. Tytułu bym nie zmieniła, ale po czasie znalazłam w „Krwi…” kilka stylistycznych „kalafiorów” – do poprawki 🙂 I pierwsze zdanie – na pewno dziś napisałabym je inaczej. Wydłużyłabym też zakończenie. Kilka osób zwróciło mi uwagę, że końcówka jest zdecydowanie za krótka i z przykrością muszę przyznać im rację.

Być może na finiszu sprawa rozwiązała się zbyt szybko, ale też pozostawia to czytelnikom pole do rozważań, „co dalej?” i „co jeszcze?”, a to wcale nie jest wadą. Przynajmniej możemy mieć nadzieję, że spotkamy jeszcze Twoich bohaterów w przyszłości, co o tym myślisz?
Pierwotnie w ogóle o tym nie myślałam, ale teraz nie wykluczam takiej możliwości. Otwarte zakończenie pozostawia mi furtkę do kontynuacji powieści, czy to w formie drugiego tomu, czy zapożyczenia bohaterów. Nie mówię: nie, ale nie wiem jeszcze czy i kiedy popełnię dalszy ciąg „Krwi…”. Póki co, mam poczucie wyczerpania tematu, chociaż miałabym chyba kilka pomysłów na to, co dalej.

Napisanie i wydanie powieści, pozytywny odbiór ze strony czytelników, spotkania autorskie, wywiady – to wszystko przeogromny sukces. Utarłaś nim komuś nosa, udowodniłaś jakimś niedowiarkom, że możesz więcej, czy raczej nikt Ci w życiu skrzydeł nie podcinał?
Chciałabym, żeby wszyscy, na których w życiu trafiłam byli mi życzliwi, niestety nie żyję w świecie kucyków Pony i zdarzyło mi się spotkać kilkoro takich ludzi, którzy tylko czekali na moje potknięcie. W szkole muzycznej próbowano mi udowodnić, że nie mam słuchu; w liceum, że nie potrafię czytać, ani pisać; w dorosłym życiu (podejrzewam, że z braku lepszej argumentacji) wytykano mi tuszę i niezbyt kobiecy sposób noszenia się. Myślę, że najlepszym sposobem na tego typu komentarze jest osiąganie swoich celów i udowadnianie samemu sobie, że jesteśmy warci więcej, niż nas cenią. Wtedy łatwiej jest spojrzeć na wszystko z przymrużeniem oka i zaśmiać się, zamiast zapłakać.

Jesteś więc młodą osobą, debiutującą bez nazwiska, grubego portfela i znajomości, co na pewno inspiruje wielu innych z literackimi aspiracjami. Obranie jakiej drogi byś im doradziła, aby finalnie i oni odnieśli sukces?
Bardzo chciałabym mieć receptę na sukces, ale póki co, sama nie wiem jak go odnieść. Moja historia jest taka: napisałam najlepiej jak potrafiłam, wysłałam do kilkudziesięciu (!) wydawnictw, które kiedykolwiek wydały cokolwiek w zbliżonym gatunku i czekałam. Otrzymałam propozycję od Oficynki i cieszyłam się jak dziecko. Ale to, że raz się udało, nie oznacza przecież, że ktoś wyda kolejne moje tytuły, ani że „Krew…” dobrze się sprzeda. Jedyne, co mogę zagwarantować, to że można spełniać swoje marzenia bez szerokich pleców i znanego nazwiska, ale nie oszukujmy się – to nie udaje się każdemu.

W takim razie na koniec – czy Carla Mori ma jeszcze jakieś (około)literackie plany na ten rok, czy do czasu ukazania się kolejnej powieści nie ujrzymy Cię nigdzie i nie usłyszymy?
Planuję jesienną wycieczkę do Polski. Nie znam jeszcze konkretów, ale na pewno pojawię się w jednym czy dwóch miejscach na spotkaniach z czytelnikami i podpisywaniu powieści. Stan zdrowia nie pozwala mi podróżować później, niż w połowie grudnia, dlatego kolejną wizytę w kraju złożę chyba dopiero latem 2014 roku. Mam nadzieję, że do tego czasu skończę już historię „Kostuszki”.

W takim razie czego Ci życzyć na tej drodze? Wytrwałości, szczęścia, niegasnącej weny?

Wszystkich trzech. A do tego zdrowia, miłości i niesłabnącego zainteresowania wydawców 🙂 Nie pogardzę również małym domkiem w Bieszczadach, ani szóstką w totka 🙂

Jak czerpać z życia, to pełnymi garściami! Życzę Ci zatem tego wszystkiego naprawdę mocno. Dziękuję za rozmowę i powodzenia!
Dziękuję za wywiad.

Kochani, mam nadzieję, że dobrze się z nami bawiliście. Jeżeli nie znacie jeszcze powieści „Krew, pot i łzy”, odsyłam Was do mojej recenzji i na fanpage „Krew, pot i łzy”.

0 komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *