Wszyscy martwi razem, Charlaine Harris

Będę szczera – wynudziła mnie ta książka, jak mało która. I dziwi mnie to bardzo, bo to już siódmy tom tej serii i byłam pewna, że trzymać będzie on poziom równy swym poprzednikom. Ale niestety, nie jest tak – Wszyscy martwi razem to część, która zdecydowanie odstaje od pozostałych. I nie jest to bynajmniej wyróżnienie pozytywne.

Serię o Sookie Stackhouse polubiłam dlatego, że Charlaine Harris stale mnie czymś zaskakiwała, kiedy odwiedzałam wykreowany przez nią świat. A to ciekawymi postaciami, a to frapującymi wydarzeniami, a to czymś jeszcze innym. Nie nudziłam się przy jej książkach nigdy – stanowiły, jak dotąd, przyjemny przerywnik, chwilowe oderwanie od rzeczywistości. Ale nie tym razem. Przy siódmym tomie serii musiałam przez kilka dni z rzędu zmuszać się do lektury, żeby wreszcie mieć ją za sobą. A to boli mnie straszliwie, bo zdążyłam tę serię polubić. No i nie znoszę robić czegoś wbrew sobie…

Tym razem niemal cała akcja rozgrywa się z dala od Bon Temps – Sookie zobowiązuje się wyjechać na kongres, podczas którego sądzona ma zostać królowa Luizjany. Nasza dzielna telepatka za sporą sumkę oddać ma się fascynującemu zajęciu, jakim jest czytanie w myślach wszystkim wokół. Na miejscu okazuje się jednak, że czeka ją znacznie trudniejsze zadanie – musi uchronić wampirzą społeczność od zagłady. Tak z grubsza rzecz ujmując.

Zanim jednak bohaterka zdąży się wykazać, wpadnie w wir nudnych wydarzeń, z którymi zapoznawanie się było dla mnie ogromną męczarnią. Nawet teraz, pisanie o tym nie sprawia mi żadnej przyjemności. Aż zła jestem na siebie, że tyle dni zmarnowałam na tę nużącą historię, która nie wniosła zupełnie nic nowego do mojego życia. Sama seria nie jest przecież niczym więcej, niż tylko zwykłym czytadłem, ale dotąd dawała mi ona sporo uciechy.

Nie tym razem.

Oczywiście polecam tę książkę wszystkim miłośnikom serii, z zastrzeżeniem, by uzbroili się w sporo cierpliwości. Bo nie dość, że 1/3 książki stanowią przypomnienia tomów poprzednich, to reszta brzmi raczej naciąganie i mocno rozczarowująco. Niestety.

Moja ocena: 5,5/10

0 komentarzy

  1. mam wszystkie części z tej serii, lecz tą jeszcze nie czytałam, aż się boję czytając twą recenzję, wiem, że muszę nastawić się trochę negatywie.

  2. Zaczęłam czytać siódmą część (po połknięciu wcześniejszych) i niestety nie dałam rady. Na razie robię sobie przerwę od przygód Sookie (książkowych, bo serial dalej oglądam ;).
    Bardzo drażnią mnie te przypomnienia wydarze z poprzednich części. Jakoś nie wyobrażam sobie, żeby komuś przyszła ochota zaczynać czytać serię od środka…

    Bardzo przyjemne zmiany na Twoim blogu 😉 Jest inaczej i świeżo 😉

  3. Pierwszy tom kupiłam dawno dawno temu, uznałam za niezłą parodię Anne Rice i jej podobnych. Potem ze zdziwienim odkryłam, że jest cała seria o Sookie i… dotrwałam do trzeciego tomu. Z książki na książkę było coraz bardziej nudno, nieśmiesznie i telenowelowo.
    Podziwiam za dotrwanie do tomu siódmego 🙂

  4. Nie do końca mogę się wypowiedzieć na temat tego cyklu, ale powiem, że w przypadku sag nie znoszę całym sercem długiego przypominania wydarzeń z poprzednich części. Ok, warto jest o czymś wspomnieć, jasne. Ale po to chyba się czytało 600 tomów, żeby w 601 dowiedzieć się czegoś nowego, prawda?:)
    Pozdrawiam:)

  5. Ja skończyłam, o ile dobrze pamiętam, na trzeciej części – kiedyś pewnie wrócę do tej serii, ale jak na razie rozkoszuje się nastepnym sezonem serialu:)

  6. Ja nie przebrnęłam przez pierwsze kilkadziesiat stron pierwszej części. I pewnie się to nie zmienia, ale spróbuję, dla świętego spokoju, jak tylko wrócę z wakacji i uporam z moimi stosikami. Ja po prostu nie rozumiem tych zachwytów nad "True Blood". Mnie od tego naprawdę odrzuca, a przecież nie powinno, bo jestem znana z ogromnej miłości do wampirów 😉

  7. Muszę przyznać, że do 150 strony się męczyłam okropnie. Sookie mnie irytowała, w ogóle takie flaki z olejem. Teraz, na 300 stronie zaczyna się ''coś dziać" – nareszcie. Czy Ciebie też irytowało powtarzanie słowa "toteż" -nagminnie ? Nie wiem czy to wina tłumaczenia, czy oryginału.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *