Z głowy, Janusz Głowacki

Z głowy, Janusz Głowacki
Wyd. Świat Książki, Warszawa 2008

Chciałam rozpocząć tę recenzję słowami: „bardzo nie lubię biografii”, po czym przypomniałam sobie, jak bardzo zachwycił mnie John Lennon: o sobie i jak wiele miejsca na mych półkach zajmują biografie Garrinchy, George’a Besta, Maradony czy Beckhama, co daje jasny dowód temu, że jednak jakieś przekonanie do biografii mam. Wysnuwam wniosek więc inny: nie przepadam za biografiami ludzi, których losami się nie interesuję. I nie to, że mam coś przeciwko twórczości czy osobie Głowackiego, ale po prostu nie należę do grona jego miłośników i to tłumaczy dlatego miejscami wynudziłam się podczas lektury jego autobiografii.

Oczywiście: książkę czyta się nieźle – w warstwie językowej jest to najwyższa półka i kawał naprawdę dobrej twórczości. Ale chaotyczność, dygresyjność i wulgarność tekstu znużyły mnie dogłębnie. Mam świadomość, że taka nieco gawędziarska opowieść rządzi się swoimi prawami, ale niekoniecznie owe prawa muszą mi odpowiadać, czyż nie? W każdym razie książkę podzieliłabym na dwie części – interesującą i zbędną. W tej pierwszej umieściłabym wszelkie wspomnienia o czasach dzieciństwa (w tym zwłaszcza te o matce oraz Powstaniu Warszawskim), anegdotki z okresu PRL-u oraz realia życia na emigracji. Reszta – liczne romanse, zaplątane relacje z innymi ludźmi i wszelkie wynurzenia, w których autor postawił na wieczną ironię – wrzuciłabym do worka z etykietką „zbędne”, lub przynajmniej „nie dla mnie”, bo przecież kimże ja jestem, żeby dyktować znamienitej osobistości o czym ma pisać w książce, w której rozlicza się z sobą i swym życiem?

Mam wielki szacunek do Janusza Głowackiego – pisarza, felietonisty i scenarzysty. Pozę playboya staram się zrozumieć, ale nie mam przekonania co do autentyczności jego osoby. Autoironia, czarny humor i naśmiewanie się ze wszystkiego i wszystkich troszeczkę mi nie leżą – podobnie jak moja koleżanka Sylwia, z którą podejmowałam dziś dyskusję na temat Z głowy – zauważam chęć koniecznego wybielenia się, wytłumaczenia biernej postawy, ucieczki i odcinania się od tego, co było niby-najważniejsze, a jednak nie na tyle ważne, by o to walczyć. Fakt, Głowacki nie wyszedł na tym najgorzej – jako jeden z nielicznych odniósł sukces w Stanach Zjednoczonych – ale czy jest coś, co go tłumaczy? Inni podejmowali rękawice, a nasz pisarz rzucił biały ręcznik i się poddał – niby popierał tych, którzy się buntują, a jednak sam się od tego odciął… Czy słuszne to było działanie czy nie – nie mnie to oceniać.

Z głowy wypełniają realistyczne obrazy polskich i amerykańskich miast, sylwetki ludzi, znanych z telewizji i literatury oraz wielkie wydarzenia, których świadkiem był świat. Do tego cała gama odniesień literackich i liczne wspomnienia z życia. Nazwałabym to wszystko ciężkostrawnym grochem z kapustą – chaotyczność wspominek autora jest bowiem miejscami nie do zniesienia. Całość ratują jednak inteligencja i język autora, zasługujące na wielkie brawa. Ale czyż nie jest to stwierdzenie oczywistej oczywistości? Janusz Głowacki to przecież marka – nazwisko zacne i cenione. Pokłony składam przez wzgląd na wielki szacunek do literackiej osobistości. Własnych gustów i odczuć się jednak nie wyrzeknę.

Moja ocena: 7/10

Lena173, dziękuję bardzo za piękną pocztówkowo-listową niespodziankę! Nie wiem jak się odwdzięczę 🙂

0 komentarzy

  1. Ja też nie lubię biografii, ale podobnie – zachwyciła mnie ta Julie Child 🙂
    Po książkę raczej nie sięgnę, przynajmniej nie będę specjalnie szukać.
    Ps. – zapraszam w moje nowe miejsce! 🙂

  2. Nie mam przekonania do biografii, ale to może dlatego, że nigdy tak właściwie nie natknęłam się na taką, która by mnie zainteresowała.

  3. Ja także nie lubię biografii. Ale "Z głowy" typową biografią nie jest. Co więcej, czytając tę książkę wcale nie myślałam o niej, jako o historii Głowackiego. Do tej pory książka ta jawi mi się jako doskonała synteza czasów, w których autor żył, tworzył, kochał i nienawidził, jako wspaniała charakterystyka mu współczesnych, jako doskonały zbiór plotek, powiastek, anegdotek.
    Uwielbiam tę książkę, podobnie jak Pana Głowackiego. I zapewniam – nie lansuje się na playboya, raczej jest typowym amantem, pewnie też kobieciarzem, o czym mogłam przekonać się osobiście na Targach Książki 🙂

    Teraz na mej półce błyszczy "Good night dżerzi". Nic nie poradzę na to że uwielbiam tego autora 😉

    Pozdrawiam 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *