Spokojne czasy, Lizzie Doron

Spokojne czasy (Jamim schel scheket), Lizzie Doron
Wyd. Muza, Warszawa 2010

Lea nie miała dzieciństwa. Drugą wojnę światową przeżyła ukryta w dole wykopanym w ziemi. Nie wie skąd pochodzi, jak się nazywa, kim byli jej rodzice. Wraz z innymi żydowskimi sierotami została przewieziona do Izraela i zamieszkała w kibucu. Tam poznała krawca Srulika, z którym wzięła ślub i przeniosła się do Tel Awiwu. Po jego śmierci młodą wdową oraz ich synem Eitanem zaopiekował się Zajczyk, przyjaciel rodziny, prowadzący salon fryzjerski. To on dał Lei pracę manikiurzystki. Jej oczami czytelnik poznaje pokolenie Żydów, którzy przeżyli Holokaust. Po wojnie osiedlili się w Izraelu, gdzie każdy na swój sposób próbuje zbudować nowe życie na ruinach starego.

Ponieważ nie gustuję w tego typu literaturze, nie było mi łatwo zabrać się za tę powieść. Uznałam jednak, że skoro już otrzymałam ją od Muzy warto poszerzyć nieco swoje horyzonty literackie i zaraz po odłożeniu Gry w klasy zabrałam się za lekturę. Możecie mi wierzyć lub nie, ale pochłonęła mnie ona bez reszty! Ta historia jest tak przejmująca i tak pełna magii, że aż ma się ochotę pochłonąć ją w całości. „Magia” co prawda może się wydać określeniem nieco nie pasującym do klimatu książki, ale zapewniam, że sposób w jaki narratorka przedstawia świat jest naprawdę przejmujący i przyciągający. Niezwykle umiejętnie splata ona ze sobą historie ludzi naznaczonych wydarzeniami czasów wojny. Opowiada o swych mężczyznach, sąsiadach i przyjaciołach, a losy każdego z nich są tak poruszające, że nadają się na osobną powieść – pełną smutku, cierpienia i poszukiwania nadziei. Taka właśnie jest lektura Spokojnych czasów – przygnębiająca i pełna wzruszeń. Każda niemal historia opowiedziana przez Leę wywoływała u mnie łzy i brak tchu – niezwykle ciężko jest mi pogodzić się z faktem, że choć może i jest to fikcja literacka, to takie historie miały miejsce naprawdę. Wokół ludzie przeżywali swoje dramaty, tracili rodziny, gubili samych siebie… Tak jak Lea, która nie wie nic o swym dzieciństwie, nie zna rodziny, nie wie nawet kiedy i gdzie się urodziła. Do późnej starości żyje jednak nadzieją, że – zgodnie z obietnicą – ktoś ją odnajdzie i zagadka jej pochodzenia zostanie rozwiązana. A wtedy pozostanie już tylko „piękne życie”…

Po lekturze Spokojnych czasów w mej głowie kłębi się wiele pytań i myśli. Z jednej strony pragnę docenić fakt, że wszyscy ludzie ocaleni z zagłady w jakiś sposób próbują poradzić sobie z przeszłością i starają się żyć najlepiej jak tylko potrafią. Z innej zaś zastanawiam się skąd w głównej bohaterce tyle naiwności, że odnalezienie rodziny jest gwarancją szczęśliwego życia. Tłumaczę to sobie jednak tym, że przy całym tym paskudnym losie, jaki spotkał Leę życie nawet najmniej realną i mocno naiwną nadzieją daje jej siły by walczyć i trwać. Nadzieja. Nadzieja staje się teraz dla mnie najważniejszą z trzech teologicznych cnót – a myśl ta rozwiązuje właśnie jeden z moich dylematów i jej ważność w niedługim czasie Wam udowodnię 😉

Moja ocena: 8,5/10

0 komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *